Pobieranie krwi nie należy do najprzyjemniejszych. Zawsze odwracam głowę, żeby nie patrzeć. Jednak bardziej niż swoje, przeżywałam badanie Małej. Trzeba było zrobić badania kontrolne, pojechaliśmy więc do przychodni. Miła, młoda Pani laborantka kazała usadzić dziecko na kolanach. Na szczęście był z nami Tata, więc to on dzielnie usadził Małą na kolanach, żeby Pani mogła zabrać się do roboty. Najpierw nakłuła paluszek, ale nic z tego, krew lecieć nie chciała. Zabrała się więc za żyłę na dłoni…. Majstrowała w niej igłą na wszelkie strony, ale dalej nic. Efekt po dwóch wkłuciach? Rozwrzeszczany (jeszcze wtedy) noworodek, leżący na podłodze jedyny smoczek i mdlejąca od patrzenia na to Mama.
Pani laborantka kazała dziecko nakarmić, żeby krew zaczęłą lecieć. Udaliśmy się więc do pokoiku, mała dostała cyca. Po upływie mniej więcej kwadransu zrobiliśmy podejście drugie. Pani wzięła drugą rączkę Małej i znów manewrując, o zgrozo, we wszystkie strony świata igłą, pobrała w końcu krew. Końcowy bilans to krzycząca Mała i blada, ledwo stojąca na nogach Mama.
Jak to jest z tym pobieraniem krwi? Chyba najbardziej zestresowana byłam ja, a jak jeszcze zobaczyłam te manewry igły w malutkuiej rączce to już w ogóle osłabłam. Dobrze, że na Tatę takie widoki nie działają…
Jednak warto zwrócić uwagę na jedno: personel. Co prawda trafilismy na bardzo miła Panią, ale…. No właśnie. Pani była miła, ale nie wiedziała, że badań, które potrzebowaliśmy, nie można pobierać z palca. Gdybyśmy wiedzieli to wcześniej to pewnie zwrócilibyśmy na to uwagę i byłoby jedno kłuci mniej. Choć i tak, nie było najgorzej.
Zdarza się, że w małych ośrodkach, jedynie z punktem pobrań, nie ma odpowiednio przygotowanych osób, które potrafią pobierać krew takim maluszkom. Warto zawsze zadzwonić do placówki i zapytać, czy pobierają krew tak małym dzieciom, bo chodzi przecież o dobro i mniejszy stres dla naszej pociechy.